30 października 1974 roku na stadionie w Kinszasie, stolicy Zairu, świat wstrzymał oddech. Na ringu stanęli dwaj giganci: Muhammad Ali – były mistrz, który miał już być „za stary”, „za wolny” i „za bardzo po przejściach” – oraz George Foreman – niepokonany czempion, który niszczył każdego, kto ośmielił się z nim walczyć. Eksperci nie dawali Aliemu szans. Nawet jego najbliżsi przyjaciele i dawni kibice uważali, że tym razem to koniec. Ale Ali miał inny plan. Tamtej nocy zrobił coś, co przeszło do historii boksu jako niemożliwe zwycięstwo.

Odebrany tytuł i cena za przekonania
Muhammad Ali był królem jeszcze zanim został mistrzem. Był zuchwały, niepokorny i piękny. Gdy w 1964 roku odebrał Sonny’emu Listonowi tytuł mistrza świata, świat boksu nie mógł uwierzyć, że ktoś tak szybki, tak pewny siebie i tak wygadany może rzeczywiście pokonać bestię z St. Louis. Ale pokonał. I nie tylko pokonał – upokorzył. To wtedy wypowiedział słowa, które zapisały się na zawsze: „I am the greatest!”. Był młody, błyskotliwy i całkowicie niepasujący do swojej epoki. Zmienił nazwisko, przyjął islam, stanął przeciw systemowi. I właśnie wtedy system mu to wszystko odebrał.
W 1967 roku, w czasie gdy wojna w Wietnamie zbierała krwawe żniwo, Ali odmówił wstąpienia do armii. Powiedział głośno i wyraźnie: „Żaden Wietnamczyk nie nazwał mnie czarnuchem”. Była to deklaracja nie tylko polityczna, ale moralna. Nie chciał zabijać ludzi, z którymi nie miał konfliktu. Za swoje przekonania został skazany, odebrano mu pas mistrzowski i licencję bokserską. Przez ponad trzy lata nie mógł walczyć. W boksie to wieczność. Wielu sądziło, że to koniec. Że nawet jeśli wróci, to nie będzie już tym samym zawodnikiem.
Ale Ali nie był „tym samym”. Gdy wrócił, był jeszcze silniejszy. Wciąż szybki, ale bardziej świadomy. Nie był już chłopcem, który tańczył wokół rywali. Był mężczyzną, który znał cenę odwagi. Jego powrót na ring był jak proces odbudowy z ruin. Przegrał z Joe Frazierem w 1971 roku w legendarnej „Wojnie na wieki”, ale potem powoli zaczął odzyskiwać pozycję. Wygrał rewanż z Kenem Nortonem, pokonał Joe Fraziera w drugim starciu. Zdobywał nie tyle punkty, co szacunek. Ale nawet wtedy niewielu wierzyło, że może jeszcze wrócić na sam szczyt. A już na pewno nie wtedy, gdy jego przeciwnikiem miał być George Foreman.
Foreman – człowiek, który nie zostawiał niczego po drugiej stronie ringu

George Foreman nie był tylko mistrzem – był zjawiskiem. Wielki, silny, niewzruszony. Bił jak kowal, który nie zna litości. W 1973 roku zdemolował Joe Fraziera – nie tylko go pokonał, ale rzucił na deski aż siedem razy. Frazier, który wcześniej pokonał Aliego, wyglądał w tej walce jak dziecko. Foreman wdarł się na szczyt z siłą huraganu. Był młodszy od Aliego o siedem lat i w każdym calu wyglądał na zawodnika nie do pokonania. Większy, cięższy, o potężnym zasięgu i nieustępliwej sile fizycznej. Nokautował wszystkich. Jego rekord był bezbłędny.
W tamtym czasie nikt nie wyobrażał sobie, że ktoś może go powstrzymać. Jego styl był brutalny, efektywny i zabójczo skuteczny. Publiczność była nim zafascynowana, a eksperci zachwyceni. W ich oczach Ali był przeszłością, wspomnieniem lat 60, które zgasło. Foreman miał być przyszłością – zimną, brutalną i skuteczną. Dlatego, kiedy ogłoszono, że zmierzy się z Muhammadem Alim, wielu traktowało to jak spektakl – ale nie jak walkę. Eksperci dawali Aliemu kilka rund. Nie więcej.
Don King i afrykański sen o wielkiej walce

Pomysł na walkę w Afryce narodził się w głowie Dona Kinga – ambitnego, choć wówczas jeszcze nieznanego promotora. King wiedział, że potrzebuje czegoś więcej niż tylko walki – potrzebował wydarzenia. Skontaktował się z prezydentem Zairu, Mobutu Sese Seko, który chętnie wsparł ideę. Dla Mobutu była to okazja, by zaprezentować Zair jako państwo nowoczesne, zdolne do organizowania wielkich wydarzeń. Dla Kinga – szansa na zbudowanie własnej legendy.
Kinszasa przygotowywała się do pojedynku miesiącami. Przybył Ali, przybył Foreman, przybyły media z całego świata. W mieście zorganizowano gigantyczny festiwal muzyczny „Zaire 74”, na którym wystąpili m.in. James Brown, B.B. King i The Spinners, a także afrykańscy artyści. Festiwal miał charakter symboliczny – był próbą połączenia czarnoskórej społeczności USA z ich afrykańskimi korzeniami. To było coś więcej niż sport. To była kultura, polityka, tożsamość.
Ali błyskawicznie zdobył serca mieszkańców. Treningi odbywał publicznie, uśmiechał się, tańczył, rozmawiał z ludźmi. Skandowali za nim: „Ali bomaye!” – co oznaczało: „Ali, zabij go!”. Foreman był przeciwieństwem. Zimny, zamknięty, pojawił się z niemieckimi owczarkami – nieświadomy, że te psy kojarzyły się w Zairze z terrorem belgijskich kolonizatorów. Zyskał etykietę outsidera. I choć był mistrzem – był obcy.
Ali Bomaye! – serca ludzi były po jednej stronie

Ali szybko zjednał sobie lokalnych mieszkańców. Trenował na ulicach Kinszasy, otoczony tłumami fanów, którzy codziennie skandowali: „Ali bomaye!” – co w języku lingala oznaczało „Ali, zabij go!”. Foreman już na starcie miał pod górkę – na lotnisku pojawił się z niemieckimi owczarkami, które lokalnej ludności kojarzyły się z brutalnością kolonialnych sił belgijskich. To był symboliczny błąd – nieświadomie ustawił się w roli okupanta, a Ali – w roli wyzwoliciela. Na kilka dni przed pojedynkiem odbył się wielki festiwal muzyczny „Zaire 74”. Wystąpili na nim najwięksi muzycy soulu, bluesa i funku – James Brown, B.B. King, The Spinners, a także artyści z Afryki. Festiwal miał symboliczny charakter – był mostem między czarnoskórą społecznością USA a afrykańskimi korzeniami. Rumble in the Jungle było czymś więcej niż walką. To było wydarzenie kulturowe, polityczne i społeczne.
Rope-a-Dope – mistrzostwo psychiki, strategii i odwagi
W dniu walki Foreman był faworytem. Bukmacherzy, komentatorzy, byli pięściarze – wszyscy stawiali na niego. Ali wyszedł do ringu uśmiechnięty, pewny siebie, jakby znał zakończenie filmu, którego nikt jeszcze nie widział.
Od początku walka nie wyglądała tak, jak oczekiwano. Ali zamiast tańczyć, zamiast unikać ciosów, opierał się o liny. Pozwalał Foremanowi atakować. Kibice patrzyli z niedowierzaniem. Czyżby Ali nie miał już siły się ruszać? Ale to był plan. Taktyka. Rope-a-Dope. Ali blokował ciosy, przyjmował je na gardę, ramiona, barki. Czekał. Foreman bił z pełną mocą, ale nie trafiał czysto. W każdej rundzie Ali rzucał jedno lub dwa zdania, zaczepiał, kpił: „To wszystko, George?”, „Bij mocniej!”. Foreman tracił nie tylko siły, ale i zimną krew.
Siódma runda. Foreman coraz wolniejszy. Zdesperowany, zmęczony, wciąż atakuje, ale jego ciosy są coraz bardziej ospałe. Ali – spokojny. Czeka.
Ósma runda. Pod koniec – moment kulminacyjny. Ali wychodzi z lin, wyprowadza serię szybkich, mocnych ciosów. Foreman chwieje się, Ali nie przestaje. Prawy, lewy, sierpowy – Foreman pada. Upada ciężko, bez siły. Cały świat wstrzymuje oddech. Sędzia liczy do dziesięciu. Koniec. Muhammad Ali znów jest mistrzem świata.
Ali – więcej niż mistrz
Cały świat zaniemówił. Eksperci, komentatorzy, kibice – nikt nie przewidział takiego obrotu spraw. Muhammad Ali nie tylko odzyskał tytuł – obalił mit niezwyciężonego Foremana, zrobił to z klasą, inteligencją i sprytem. Po walce powiedział:
„Nigdy mnie nie skreślajcie”.
Rumble in the Jungle to nie była tylko walka o pas. To był symbol. Zwycięstwo ducha nad siłą, strategii nad brutalnością, charyzmy nad młodością. To właśnie ta walka na zawsze wpisała nazwisko Muhammada Alego do panteonu największych postaci w historii sportu.
